
Sierpniowy wieczór spłynął na Osiedle Flagówka w Libiążu ciężką, aksamitną masą, nabrzmiałą wonią ziół i gorącem dnia. Powietrze było lepkie od aromatu macierzanki i mięty, które, niczym szare ćmy, krążyły nad łąką i wpełzały do otwartych okien. Zieleń drzew, napęczniała od soku lata, zdawała się pulsować, jakby pod korą biły powolne, gorące serca.
Na niebie chmury, grube i miękkie jak stłoczone owce, rozsuwały się z oporem, odsłaniając wąską, strzelistą ranę. Z tej rany wypływała poświata wschodzącego księżyca jak gęste złoto, które ściekało po liściach i dachach, rozlewało się w bruzdach ulic, zastygało na szybach domów w cienkich, metalicznych powłokach. Osiedle, uwięzione w pierścieniu zieleni, drżało cicho pod naporem tej nocnej iluminacji.
Zioła z libiąskiej łąki, rozgrzane wspomnieniem dnia, wysyłały w powietrze ciężkie, senne opary. Wplatały się w mrok i światło, tworząc tkankę snu rozpiętą nad całym wzgórzem. A gdzieś w tej tkaninie, w samym środku jej drżącej struktury, miasto rosło jak roślina wyciągająca się ku niewidzialnemu słońcu.
(8 sierpnia 2025)